Trzeba mieć wiarę w Polskę

Z Prezydentem Ryszardem Kaczorowskim rozmawiają Elżbieta Olejnik i Jan Szczerba (Wierzyć Życiem 2006-10)

 

Urodzony 26 listopada 1919 r. w Białymstoku, polski polityk, mąż stanu, działacz społeczny i harcerz, komendant chorągwi Szarych Szeregów w Białymstoku w 1940, od 2009 roku honorowy harcmistrz Rzeczypospolitej, po 1945 na emigracji, członek Rady Narodowej Rzeczypospolitej Polskiej, w latach 1989-1990 Prezydent RP na Uchodźstwie.

Był ostatnim prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej na Uchodźstwie. W grudniu 1990 r. złożył urząd na ręce nowo wybranego w pierwszych, od zakończenia II wojny światowej, wolnych wyborach w kraju i zaprzysiężonego prezydenta RP Lecha Wałęsy. Na Zamku Królewskim w Warszawie uroczyście przekazał mu insygnia władzy państwowej II Rzeczypospolitej Polskiej.

Zmarł tragicznie 10 kwietnia 2010 roku w katastrofie polskiego samolotu Tu-154M pod Smoleńskiem, w drodze na uroczystości 70. rocznicy Zbrodni Katyńskiej. Został pochowany w Krypcie Wielkich Polaków na terenie Świątyni Opatrzności Bożej.

– Jestem przekonany, że Ryszard Kaczorowski – niezłomny patriota, zasłużony działacz ruchu harcerskiego, jeden z najszlachetniejszych synów pokolenia niepodległej Polski – pozostanie w pamięci potomnych jako wzorzec męża stanu, który na pierwszym miejscu stawiał zawsze dobro wspólne i pożytek Rzeczypospolitej – napisał Prezydent Andrzej Duda w liście do uczestników obchodów upamiętniających 100. rocznicę urodzin śp. Prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego.

Panie Prezydencie, od lipca 1989 roku do końca grudnia roku następnego pełnił Pan urząd Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej na Uchodźstwie. Od 1991 roku uczestniczy Pan w ważniejszych uroczystościach w Polsce, zatem chcielibyśmy bardziej przybliżyć Pana osobę naszym czytelnikom. Sięgnijmy więc do lat dzieciństwa i młodości. Co pozostało we wspomnieniach rodzinnych, szkolnych, działalności społecznej tamtych lat?

TO może być bardzo długa opowieść, ponieważ moje dzieciństwo rozpoczęło się 26 listopada 1919 r. w Białymstoku. To, co zdołałem jeszcze stamtąd zapamiętać, to nasze mieszkanie, które mieściło się w domu przy ulicy Mazowieckiej 7, piętrowym, drewnianym, jak większość budowli w mieście. Stąd było blisko do centrum miasta, do pałacu i ratusza, a jeszcze bliżej do popularnych rynków: wielkiego – Siennego i mniejszego Rybnego. Dobrze pamiętam także niezbyt odległy staw, w którym pływały gęsi, zimą służący nam jako lodowisko. Przed domem stała ławeczka, po której nic ma już śladu, zostały natomiast dwa drzewa, kasztan i akacja zasadzona przez mego brata.

Przez pięćdziesiąt lat, od dwudziestego do siedemdziesiątego roku życia, byłem poza Polską. Te moje wspomnienia zacierały się, albo nakładały się na jakieś inne. Zawsze wspominałem ten pobyt w domu rodzinnym jako bardzo szczęśliwy okres mego życia, chociaż nie powodziło się nam najlepiej, nie należeliśmy do rodzin zamożnych. Ojciec był pracownikiem kolei – była to tak zwana stała praca dająca poczucie bezpieczeństwa, ale środki na utrzymanie rodziny były raczej skromne. Szkołę Podstawową nr 11, do której uczęszczałem, też wspominam różnie, ponieważ warunki nauczania, jak na ówczesne czasy, nie były tam najlepsze. Przez długi okres nie mieliśmy nawet sali gimnastycznej. Mieliśmy za to wspaniałych nauczycieli, którzy potrafili dobrze wypełnić poświęcony nam czas. W szkole średniej było zupełnie inaczej, można powiedzieć lepiej. Była to szkoła koedukacyjna, a więc i atmosfera była inna. Po skończeniu Szkoły Handlowej rozpocząłem pracę w sklepie kolonialnym przy ulicy Żwirki i Wigury, by zarobić pieniądze na dokończenie edukacji.

Co z tych wspomnień pozostało? Przede wszystkim chcę podkreślić, że związany byłem z ruchem harcerskim. Spowodowałem też, że w szkole podstawowej, do której wcześniej uczęszczałem, powstała drużyna harcerska. Z czasem mój udział w harcerstwie był bardzo aktywny, pełniłem różne funkcje, zostałem nawet zastępcą hufcowego w hufcu, który w listopadzie 1939 r. wszedł w skład Szarych Szeregów. Wybuch wojny sprawił, że naszą przygodę harcerską musieliśmy potraktować poważnie i zacząć myśleć o tym, jak służyć Polsce w tych trudnych czasach, kiedy okupant chciał nas, Polaków, ujarzmić.

Zanim powstały Szare Szeregi, zawiązaliśmy tajną organizację harcerską, ponieważ nie wyobrażaliśmy sobie, że w tej sytuacji może nie być jakiegoś tajnego ruchu. Wychowaliśmy się na historii powstań narodowych, konspiracji, Polskiej Organizacji Wojskowej – to były te wzorce mocno patriotyczne. Wiedzieliśmy, że wtedy, kiedy przychodzi chwila próby, mamy na czym się wzorować i wiemy, jak postępować.

Jaki wpływ na kształtowanie osobowości Pana Prezydenta miała najbliższa rodzina? Czy miał Pan Prezydent rodzeństwo?

Miałem siostrę i brata. Ja byłem najmłodszy w rodzinie. Różnica wieku między nami była dosyć duża – siedem i pięć lat, dlatego w dzieciństwie nie mieliśmy wspólnych zabaw czy zainteresowań. Oni mieli swój – trochę poważniejszy świat. Ja musiałem szukać towarzystwa wśród swoich rówieśników, przeważnie w harcerstwie. Natomiast wpływ rodzeństwa był niewątpliwy – na przykład mój brat był bardzo zaangażowany w harcerstwie, co przeniosło się również na mnie. Już jako uczeń siódmej klasy gimnazjalnej był hufcowym w Białymstoku – to była bardzo poważna funkcja. Brat był przykładem do naśladowania, tym, który inspirował do podejmowania się trudnych zadań.

Jako harcerz dostał się Pan Prezydent do strefy sowieckiej. W jakich okolicznościach to nastąpiło?

To nie ja dostałem się do „strefy sowieckiej”, to sowieci rozpoczęli okupację ziem wschodniej Polski i mojego rodzinnego Białegostoku. W warunkach niewoli narodowej kontynuowałem harcerską służbę. Do Szarych Szeregów wstąpiłem na przełomie listopada i grudnia 1939 r. W tej chwili jestem jednym z najstarszych członków tej formacji. Jeszcze w listopadzie jako kurier jeździłem z Białegostoku do Warszawy. Po powrocie dowiedziałem się, że już istnieją Szare Szeregi. Wstąpiłem, przed hufcowym Marianem Dakowiczem złożyłem ślubowanie szaroszeregowe, które kończyło się słowami: „i nie zawaham się przed ofiarą życia”. W styczniu 1940 r. zostałem hufcowym Szarych Szeregów i zastępcą komendanta Chorągwi oraz łącznikiem między Szarymi Szeregami a komendantem Związku Walki Zbrojnej. W czerwcu tegoż roku objąłem funkcję Komendanta Chorągwi Szarych Szeregów. Wiedzieliśmy, że trwając w konspiracji, okażemy się potrzebni Polsce. Zostaliśmy zdradzeni przez osobę towarzyszącą kurierowi, który przyjechał z Warszawy, ten kurier nazywał się Lechosław Domański, był jednym z bohaterów książki „Kamienie na szaniec”. Był nauczycielem geografii, a w czasie wojny organizował walkę z okupantem. Kierował harcerzami, którzy w Batalionie Zośka zdawali egzamin służby Ojczyźnie. Nie wiedziałem, dlaczego mnie aresztowano w lipcu 1940 r. ponieważ ci, którzy aresztowali, nie ujawniali źródeł swoich informacji. Dopiero niedawno dowiedziałem się w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych z protokołów zeznań, które udało się wydobyć, kto ujawnił moje nazwisko i adres wrogowi.

Był Pan Prezydent aresztowany przez NKWD, skazany na karę śmierci, ale wyrok ten zamieniono na 10 lat łagrów – co zapamiętał Pan z tamtego koszmarnego okresu?

Najpierw siedziałem w więzieniu białostockim, potem przewieziono nas do Mińska. Z aktu oskarżenia dowiedziałem się, że jestem przestępcą, który chciał siłą obalić panujący system i tym samym zagrażał bezpieczeństwu państwa sowieckiego. Wyrok zapadł 1 lutego 1941 r. W celi śmierci było tak zimno, że kładliśmy się na kilka minut na zabrane z sądu akta oskarżenia, a potem biegaliśmy.

Mijały dni oczekiwania na egzekucję, wypełnione rozmowami, w izolacji od świata, bez wieści od osób najbliższych. W maju tegoż roku w celi śmierci dowiedziałem się, że wyrok ten zamieniono na 10 lat pracy w łagrach i 5 lat pozbawienia praw obywatelskich. To miało być 15 lat gdzieś na Dalekim Wschodzie. Okazało się, że tym miejscom była Kołyma, kraj łagrów i miejsce, z którego właściwie nie wracało się. Ale jakoś Opatrzność Boża sprawiła, że niedługo tam byłem, bo wybuchła wojna sowiecko-niemiecka i konsekwencją tego okazał się pakt Sikorski-Majski podpisany w Londynie. Wtedy zwolniono nas z tych łagrów.

Po uwolnieniu przez Armię Polską wyjechał Pan Prezydent wraz z II Korpusem ze Związku Sowieckiego. Czy walczył Pan pod Monte Cassino? jaki był Pana udział w Armii Gen. Andersa?

Zdążyłem wstąpić do Armii Polskiej w ZSRR formowanej przez gen. Władysława Andersa na dwa tygodnie przed ewakuacją pierwszych oddziałów. Każdy, kto był przyjęty do wojska, przez dwa tygodnie przechodził kwarantannę, jako środek zapobiegający przeniesieniu ewentualnych chorób. Z tego obozu kwarantanny wyjechałem wraz z wojskiem polskim do Persji, a potem przez środkowy Wschód do Palestyny. Kilkakrotnie miałem okazję odwiedzenia Ziemi Świętej, Grobu Chrystusa i innych ważnych miejsc w Jerozolimie. Nigdy wcześniej o tym nawet nie marzyłem. Skorzystaliśmy też z okazji, by zwiedzić Kair. Przez cały ten czas należałem do kompanii łączności. Jako starszy szeregowiec dowodziłem ośrodkiem łączności 2 Brygady Strzelców Karpackich płk. Szymańskiego. Brygada wchodziła w skład 3 Dywizji Strzelców Karpackich. Mieliśmy być przerzuceni spod Aleksandrii do Włoch na początku stycznia 1944 roku, ale nastąpiło to dopiero pod koniec lutego.

Skierowano nas na front nad rzekę Sangro, skąd szlak powiódł pod Monte Cassino. Generał Władysław Anders wyraził zgodę na podjęcie przez dowodzone przez siebie wojsko zadania, które wcześniej okazało się za trudne dla Amerykanów, Anglików, Nowozelandczyków, Hindusów, Kanadyjczyków i przedstawicieli innych nacji. Walki o Monte Cassino miały nadać rozgłos naszemu czynowi zbrojnemu, wzmocnić polskie racje narodowe po groźnych wieściach o ustaleniach „wielkiej trójki” w Teheranie.

Dla niedawnych Sybiraków to była wielka satysfakcja. Z nędzarzy przeistoczyliśmy się w dzielną, sprawną formację. Żołnierze czekali z niecierpliwością na chrzest bojowy. Mało było w naszych dziejach militarnych momentów takiego napięcia, takiej woli zwycięstwa, jak ta, którą przejawiali żołnierze 2 Korpusu w czasie przygotowań do szturmu. Zajęliśmy stanowiska bojowe pod Monte Cassino na początku maja 1944 roku. Góra klasztorna była spowita dymami mającymi ukryć nasze ruchy przed obserwatorami niemieckimi. Na mnie wypadło zorganizowanie ośrodka łączności przy dowództwie 2 Brygady. Zdobycie klasztoru było okupione ciężką walką.

18 maja dotarł do nas od dowódcy plutonu łączności V Batalionu por. Dobrowolskiego fonogram o zdobyciu wzgórza. Otrzymaliśmy go pierwsi i przekazaliśmy dalej. Otrzymywaliśmy drogą radiową także złe wiadomości. Tak było w sierpniu i wrześniu 1944 r., kiedy trwały walki w osamotnionej Warszawie. Upadek powstania i inne wieści z kraju, zwłaszcza związane z postawą Armii Czerwonej, stawiały pod znakiem zapytania realność powrotu do kraju. Przyjazd do Anglii to była trudna decyzja, ale dla mnie oczywista. Większość żołnierzy 2 Korpusu uważała, że nasza walka jeszcze się nie zakończyła.

Czy w tym czasie miał Pan Prezydent kontakt z ks. Zdzisławem Peszkowskim – wtedy jeszcze nie księdzem?

Z ks. Peszkowskim spotkałem się w Iraku. Jednak muszę powiedzieć, że poznaliśmy się znacznie wcześniej, ponieważ w I Pułku Ułanów Krechowieckich służył mój brat. Odwiedzając brata, spotkałem ks. Peszkowskiego. Od 1942 r. jesteśmy w przyjaźni.

Po zakończeniu II wojny jest Pan na emigracji. Daje się poznać jako działacz polityczny, społeczny i zdobywa duży autorytet w Wielkiej Brytanii. Zakłada Pan harcerstwo. Czy mógłby Pan opowiedzieć czytelnikom o swojej działalności?

Przede wszystkim tworzyliśmy cały czas harcerstwo polskie. Za zezwoleniem władz wojskowych krzyż harcerski był jedyną odznaką cywilną, którą można było nosić na mundurze. To było zarządzenie Józefa Piłsudskiego z dawnych czasów, które obowiązywało na terenie Stanów Zjednoczonych Ameryki, Argentyny, Australii. Jednak rozproszeni po całym świecie utrzymywaliśmy ze sobą kontakty i zacieśnialiśmy je poprzez realizowanie ważnych inicjatyw. Również organizowanie drużyn harcerskich do nich należało. Najpierw tworzyliśmy kręgi harcerskie wśród młodzieży osiadłej już na emigracji, a później napływowej. Powstały struktury organizacyjne harcerstwa i jego naczelnictwa poza granicami kraju. W Polsce próby odbudowania harcerstwa skończyły się bardzo szybko, ponieważ komuniści nie po to przejęli władzę, żeby pozwolić na rozwój organizacji patriotycznych. Jeżeli zakładali jakąś organizację młodzieżową, to traktowali ją juko „przedszkole” dla partii komunistycznej.

To daje obraz bardzo trudnej i odpowiedzialnej roli emigracji polskiej. Utrzymanie kontaktów pomiędzy Polakami rozproszonymi po całym świecie, a jednocześnie kultywowanie polskości, polskiej tradycji, kultury i religijności, patriotyzmu.

Oczywiście, to były czynniki, które wpłynęły, że pozostaliśmy jakąś społecznością zwartą, społecznością, która wiedziała, po co pozostała. To były przede wszystkim parafie polskie, które tworzyli najpierw nasi kapelani wojskowi. Później dołączyli do nas księża, których losy wojenne pozostawiły w Paryżu, w Rzymie. Po latach rozjechali się po całym świecie i budowali polskie parafie. Druga sieć była tworzona przez byłych polskich żołnierzy. Najpierw, w 1946 roku powstało Stowarzyszenie Polskich Kombatantów, które było miejscem, gdzie dawni żołnierze znajdowali oparcie. Ta więź przetrwała, mimo że upłynęło pół wieku. Poza tym stworzyliśmy podstawy dla działalności politycznej. Wkrótce zbudowaliśmy Skarb Narodowy, powstał Instytut Polski Akcji Katolickiej, ośrodek wydawniczy Veritas. Dwie ostatnie to organizacje katolickie, ale powstawały też związki wyznaniowe nie tylko chrześcijańskie, jak Organizacja Polskich Żydów, byłych żołnierzy polskich sił zbrojnych. Tak więc polska emigracja była bardzo prężna, choć stanowiła środowisko pod każdym względem zróżnicowane, ale miała jeden cel nadrzędny walkę o niepodległość Polski. To pozwalało nam wszystkim zapominać o różnicach, jakie nas dzielą. One oczywiście były, ale jednak udało nam się wypracować pewien wspólny model działania.

Zintegrować Polaków będących na emigracji?

Trzeba podkreślić, że do tych żołnierzy zwolnionych z wojska polskiego dołączyli w dużej mierze żołnierze Powstania Warszawskiego. To było połączenie dwóch zdecydowanych środowisk ludzi, którzy wiedzieli, czego chcą – Polski wolnej i niepodległej. Stworzyliśmy społeczeństwo, w którym potem nie można było odróżnić, kto skąd wyszedł, do jakiej grupy należał, skąd się wywodził. Wszyscy byli nastawieni na jeden sposób działania.

Jest Pan Prezydent przedstawicielem polskiej niezależności przez ostatnie 50 lat, miał Pan kontakt z ważnymi postaciami polskiej emigracji. Czy mógłby Pan kilka z tych postaci przybliżyć?

To jest jedno z najtrudniejszych pytań, ponieważ przez 50 lat poznałem bardzo wielu działaczy politycznych, katolickich, kapłanów, ludzi z różnych warstw społecznych. Jako przewodniczący Związku Harcerstwa Polskiego utrzymywałem dobre stosunki ze wszystkimi instytucjami polskimi i partiami politycznymi, które działały na emigracji, miałem więc możność spotkania bardzo wielu znakomitych postaci – musiałbym chyba opracować leksykon osób, które znam.

Teraz żałuję, że nie prowadziłem notatek upamiętniających te wszystkie znajomości. A wśród osób znakomitych, z którymi miałem kontakt, był i abp Gawlina, ks kard. Rubin, abp Wesoły. To byli ludzie powszechnie cenieni i szanowani. W dużym stopniu kierowali naszą emigracją i wspierali ją. Byłem również członkiem Rady Instytutu Polskiego Akcji Katolickiej, Polskiej Macierzy Szkolnej, Stowarzyszenia Polskich Kombatantów, Zjednoczenia Polskiego — przez te wszystkie instytucje przechodziłem w różnych fazach ich powstawania i poznawałem różnych ciekawych ludzi.

W jakich okolicznościach został Pan Prezydent wybrany na urząd prezydenta, co zadecydowało o tym, że właśnie Pana wybrała emigracja polska?

Życie polityczne opierało się o konstytucję z 23 IV 1935 r. Art. 24 mówił o możliwości – w przypadku, gdyby nie można było zwołać sejmu albo przeprowadzać wyborów – że prezydent ma prawo powołać swojego następcę. Nie tylko prawo, ale i obowiązek, dla utrzymania ciągłości państwa polskiego. Moi poprzednicy to byli wspaniali ludzie, wielcy Polacy, poczynając od prezydenta Władysława Raczkiewicza, poprzez Augusta Zaleskiego, Stanisława Ostrowskiego, Edwarda Raczyńskiego, Kazimierza Sabbata. Kiedy w roku 1986 przeszedłem na emeryturę, a więc miałem więcej czasu oraz środki zapewniające utrzymanie, byłem przewodniczącym Związku Harcerstwa Polskiego. Prezydent RP powołał mnie także do Rady Narodowej, namiastki Sejmu, która składała się w większości z osób, które zakończyły już życie zawodowe.

Wybór następcy pozostawał w gestii urzędującego prezydenta. Przeważnie była to kadencja siedmioletnia, poza prezydentem Zaleskim, który piastował ten urząd przez trzy kadencje. Po objęciu urzędu i zaprzysiężeniu jedną z pierwszych czynności nowego prezydenta było złożenie koperty z nazwiskiem swego następcy. Żeby się nie zdarzyło, że zmarł i nie ma następcy – nie było bowiem innego sposobu powołania go. To było takie zabezpieczenie ciągłości. W czasie trwania swojej kadencji każdy prezydent przeprowadzał konsultacje ze stronnictwami politycznymi i organizacjami społecznymi. Oni przedstawiali swoich kandydatów, zaś prezydent nie był zobowiązany przeprowadzać głosowania, natomiast biorąc pod uwagę wszystkie zgłoszone kandydatury, podejmował decyzję i wyznaczał następcę. To samo zrobił po trzech latach swojego urzędowania prezydent Sabbat mój poprzednik.

Po konsultacjach zaprosił mnie na rozmowę, przedstawił sprawę. Poprosiłem o dwa tygodnie do namysłu i wyraziłem zgodę. Byłem już wtedy ministrem spraw krajowych – do moich obowiązków należało głównie utrzymanie kontaktów z działaczami niepodległościowymi w Polsce, w tym również z osobami niezaangażowanymi politycznie, cieszącymi się jednak dużym autorytetem. Równocześnie z funkcją ministra zostałem sekretarzem Funduszu Pomocy Krajowi, do którego dołączono Fundusz Pomocy Kulturze Polski. Fundusze, które powstały wcześniej, a przede wszystkim Skarb Narodowy, to był ważny dorobek Polaków z całego świata.

Wróćmy jednak do wyborów. Liczyłem na to, że sytuacja w Polsce już tak się rozwinie, że prawdopodobnie prezydent Sabbat będzie mógł przekazać urząd do kraju. Niestety, prezydent Kazimierz Sabbat zmarł nagle 19 lipca 1989 roku. Decyzja prezydenta o wyznaczeniu mnie na jego następcę była ogłoszona wcześniej w „Dzienniku Ustaw”. Była w nim klauzula: „ na wypadek opróżnienia się urzędu Prezydenta Rzeczypospolitej przed uzyskaniem przez Polskę niepodległości”. Odszukano mnie natychmiast, byłem z żoną w teatrze, gdzie świętowaliśmy kolejną rocznicę naszego ślubu. Tego samego dnia, 19 lipca 1989 roku o godz. 22.00, złożyłem przysięgę i przejąłem urząd prezydenta, a wraz z nim obowiązki wobec Ojczyzny.

Okres, który poprzedzał objęcie przez Pana prezydentury, to był okres stanu wojennego. Jak Polacy na emigracji pomagali Ojczyźnie?

Emigracja niepodległościowa przyjęła służebną postawę wobec Ojczyzny. Nigdy nie mówiliśmy, że chcemy wrócić do kraju, żeby rządzić, jedynym celem naszym było uzyskanie przez Polskę wolności i niepodległości. Wszystko, co działo się w kraju, żywym echem odbijało się na emigracji, a emigracja reagowała bardzo szybko i skutecznie. Tak było z wydarzeniami w Radomiu, których rocznicę w tych dniach obchodziliśmy. Kiedy powstał Komitet Obrony Robotników – wspieraliśmy robotników radomskich. Edward Raczyński powołał wtedy Komitet Pomocy Krajowi, zbieraliśmy pieniądze. Zasadą było, że na działalność polityczną nie przyjmujemy od nikogo z zewnątrz żadnych pieniędzy, tylko usiłujemy z własnych składek nieść pomoc. W tym celu powołano Skarb Narodowy, który zbierał fundusze na utrzymanie instytucji państwa polskiego, czyli urzędu prezydenta i rady ministrów. Ten Skarb Narodowy pomagał nam również w zorganizowaniu zbiórki na Fundusz Pomocy Krajowi. Pieniądze przekazywaliśmy drogami takimi, jakie były wtedy możliwe. Stan wojenny był oczywiście nowym rozdziałem. Wiadomo, że to prowadziło do jakiegoś rozwiązania, bo dłużej już tak w Polsce być nie mogło, ludzie nie byli w stanie dłużej znosić komunistycznego zakłamania i terroru.

Najlepszy dowód, że ci, którzy wtedy rządzili Polską, przestraszyli się, bo gdyby się nie bali, to stanu wojennego by nie wprowadzili. Fundusz Pomocy Krajowi, przez ustalone już kontakty, przekazywał środki, żeby wesprzeć Solidarność. Ta pomoc nie miała takiego wymiaru, jak robili to Amerykanie, którzy dysponowali milionowymi kwotami, ale na tyle było nas stać. Wspieraliśmy Komitet Prymasowski. Czasami musieliśmy posuwać się do tego, że osoby transportujące do Polski ubrania czy żywność przewoziły skrycie urządzenia poligraficzne a także pieniądze.

Po stanie wojennym Polska uzyskała długo oczekiwaną niepodległość. Czy uważa Pan, że insygnia władzy zostały przekazane we właściwym czasie i we właściwe ręce?

Ustaliliśmy pewne warunki, jakie muszą zaistnieć w Polsce, żeby te insygnia władzy mogły być przekazane. Przede wszystkim uważaliśmy, że muszą być wolne wybory, że musi być wybrany prezydent w wolnych wyborach, że oddziały sowieckie muszą wyjść z Polski. To były nasze optymalne warunki, jakie sobie stawialiśmy. Gdy cofnięto uznanie rządowi polskiemu w Londynie, Prezydent Władysław Raczkiewicz w orędziu do kraju stwierdził, że urząd przekaże najgodniejszemu z Polaków wybranemu w wyborach wolnych od zewnętrznych nacisków. Moi poprzednicy takie oświadczenie składali i ja też je potwierdziłem. W tej sprawie nawiązaliśmy kontakt z tak zwaną opozycją demokratyczną w kraju. Doszliśmy wspólnie do wniosku, gdy w wolnych wyborach utworzono Senat i wybrano skład Sejmu, a lider „Solidarności” Lech Wałęsa został prezydentem Rzeczypospolitej, właściwie prawie spełnione zostały te warunki, jakie założyliśmy. Kandydaci na prezydentów jeszcze przed wyborami przysłali do Londynu swoich przedstawicieli. Prezydent Lech Wałęsa przysłał prof. Zdzisława Najdera, który w jego imieniu złożył deklarację, że po wyborze zostanę zaproszony do powrotu do Polski, to samo zadeklarował Leszek Moczulski, a także inni kandydaci oprócz oczywiście komunistycznych, którzy nie kwapili się z taką propozycją. Po tych rozmowach wydaliśmy oświadczenie, że po wyborach rozpoczniemy działania na rzecz przekazania insygniów. Doszliśmy też do wniosku, że najlepszy będzie dzień objęcia urzędu przez prezydenta Lecha Wałęsę. Chodziło o to, że zaakcentujemy ten wybór poparciem z naszej strony poprzez przekazanie insygniów legalnej władzy Rzeczypospolitej. Czasami przypominam także o tym, że kiedy się spotkałem z papieżem Janem Pawłem II na polskiej ziemi, bo spotykałem się wcześniej z nim w Watykanie przy różnych okazjach, a więc kiedy w moim rodzinnym Białymstoku rozmawiałem z Ojcem Świętym, to on powiedział: Proszę podziękować rządowi polskiemu w Londynie za przechowanie suwerenności Polski. Myślę, że to była osoba najbardziej uprawniona do wydania takiej opinii.

A jeśli chodzi o kontakty z Ojcem świętym, bo wspomniał Pan Prezydent, że one miały miejsce nie tylko w Polsce, ale też w Watykanie, czy był poruszany temat Polski? Janowi Pawłowi II bardzo leżały na sercu wszystkie sprawy związane z jego Ojczyzną, a wiadomo, że nawet po uzyskaniu tej niepodległości nie jest nam łatwo, mamy różne problemy. Jak Pan Prezydent wspomina te spotkania w kontekście polskim?

Ojciec Święty zawsze był zatroskany o losy Polski i Polaków rozsianych po świecie. Zawsze mówił o Polakach w kraju, ale nigdy nie zapominał o tych Polakach, którzy pozostali w świecie i przecież nie z własnej woli opuścili kraj, tylko okoliczności zmusiły ich do tego. Nasze rozmowy z Ojcem Świętym dotyczyły przede wszystkim tego, co robimy i jak mamy to robić. I tutaj nauki Ojca Świętego i sam gest, jego stosunek do nas, zawsze były serdeczne. Zresztą pierwszą wizytę w Watykanie złożyliśmy jako Związek Harcerstwa Polskiego, kiedy jeszcze oddziały polskie były na terenie Włoch. Byliśmy u Piusa XII i przedstawialiśmy mu sprawy wychowania młodzieży po wojnie. Na audiencji, jakiej papież wtedy udzielił, był gen. Władysław Anders, ja nie brałem udziału. Ale już wtedy mieliśmy kontakt ze Stolicą Apostolską, z papieżem. Potem Paweł VI przyjmował nas bardzo chętnie i ciepło. Oczywiście dużą rolę odgrywał tam kard. Rubin, który był blisko papieża i ułatwiał nam spotkania. Kiedyś kardynał Wojtyła obiecał nam, że na 40-lecie Bitwy pod Monte Cassino odprawi nam Mszę św. Słowa dotrzymał – odprawił Mszę św. jako papież. Spotkaliśmy się, delegacje z Polski były jeszcze wtedy bardzo pilnowane na tamtym cmentarzu. Ale Ojciec Święty chciał nas wszystkich tam widzieć.

Jak oceniałby Pan Prezydent obecny stan polityczny i gospodarczy, obecną sytuację Polski? Naród powierzył w wyborach zaufanie dwu partiom, które nie potrafią się porozumieć.

Z wyborów wynika wielkie rozgoryczenie, ponieważ te partie nie utworzyły wspólnego rządu, na który liczyliśmy. Nie biorę udziału w życiu politycznym i dlatego staram się nie wypowiadać na tematy ściśle partyjne. Wiem, że nie brakuje w Polsce bardzo wartościowych osób. Są wspaniali ludzie, którzy działają w zupełnie inny sposób, nie pełniąc żadnych funkcji państwowych. Żyjąc na emigracji, nie mamy innej możliwości, jak tylko wspierać rząd Rzeczypospolitej i otaczać prezydenta szacunkiem. Każdego, który pełni ten urząd, bez względu na to, kim jest, bo został wybrany przez Naród Polski w wolnych wyborach. Myślę, że ta podstawowa zasada emigracji, że się szanuje wybory, musi być przyjęta przez wszystkich, którzy chcą się polityką zajmować. Czasy oczywiście są trudne. Ale Polska przechodziła już nie takie trudne chwile. Mamy teraz nie najlepsze stosunki z zagranicą. Ostatnia uchwała Rady Europy jest nieprzemyślana, bez znajomości realiów Polski. Ktoś, kto pisze takie teksty, powinien poczuwać się do większej odpowiedzialności za słowa, szczególnie jeśli padają z tak ważnego europejskiego areopagu. To nas bardzo dotknęło – będziemy naszymi kanałami oddziaływać na zmianę niesprawiedliwej opinii o Polsce.

Jaką przyszłość widzi Pan Prezydent dla Polski?

Trzeba mieć wiarę w Polskę, jeżeli nie będziemy mieli wiary w kraju, który od wieków znany jest ze swej pobożności, ale też z tolerancji, ze swojej serdeczności, z jaką traktuje innych ludzi, to na czym my możemy opierać naszą przyszłość? jeśli chodzi o sprawy gospodarcze, to cały świat ma kłopoty. Natomiast polska gospodarka rozwija się zupełnie poprawnie.

Czy aktualnie Pan Prezydent zajmuje się jakąś działalnością społeczną?

Wszystko, czynu się aktualnie zajmuję, to są sprawy społeczne. Moje miasto Białystok nadało mi status Honorowego Obywatela, inne polskie miasta także, wiele organizacji nadało mi honorowe członkostwo, jestem zapraszany na różne ważne uroczystości – i to są okazje do przedstawienia mojego punktu widzenia na wiele spraw. Myślę, że to jest taka funkcja reprezentacyjna.

Pracowałem społecznie w Akcji Katolickiej. Byłem członkiem Rady, ale przestałem być członkiem czynnym, kiedy zostałem prezydentem. Moje stosunki z Instytutem Polskim Akcji Katolickiej pozostały w dalszym ciągu bardzo bliskie i bardzo serdeczne.

Jakie są plany na najbliższą przyszłość?

Opatrzność była dla mnie łaskawa, że zachowała mnie na długie lata, jestem szczęśliwy, że doczekałem odzyskania przez Polskę suwerenności. Wielu wybitnych Polaków ogromnie kochających Polskę i dla Polski żyjących nie miało tego szczęścia. Udało mi się uniknąć eksterminacji, prowadzonej przez obu okupantów – niemieckiego i sowieckiego, która pozbawiła życia setki tysięcy Rodaków. Mogę być tylko wdzięczny mojemu losowi, że żyję i widziałem, jak Polska odradzała się po 123-letniej niewoli, a później po raz drugi, wychodząc w 1990 roku z komunistycznego jarzma. Myślę, że jest to okres, w którym można jeszcze dużo zrobić dla Kraju. Polacy sami mogą też dla siebie dużo zrobić, oczywiście trzeba odpowiednio tę gradację potrzeb określić: do czego zmierzamy, co chcemy zrobić, a drobne sprawy pozostawić na boku.

Czy jest jeszcze coś, o co nie zapytaliśmy, a o czym chciałby Pan Prezydent powiedzieć?

Wspominałem o moim życiu rodzinnym, kiedy byłem dzieckiem. Moją rodzinę stworzyłem wspólnie z małżonką Karoliną, przed pięćdziesięciu paru laty. Mamy dwie córki, już dorosłe, zamężne i pięcioro wnuków. Myślę, że to było dla mnie najpoważniejsze zaplecze do jakiejkolwiek działalności. Bo przecież musiałem pracować zawodowo, żeby rodzinę utrzymać. Moja żona była nauczycielką i potrafiła, niezależnie od pracy zawodowej, zajmować się domem i tą częścią obowiązków, które normalnie przypadają mężczyźnie. To dało mi pewną swobodę w gospodarowaniu czasem, który poświęciłem pracy dla Polski.

Dziękujemy za rozmowę.

 

Z Prezydentem Ryszardem Kaczorowskim rozmawiają Elżbieta Olejnik i Jan Szczerba 

Wierzyć Życiem – 2006 – Nr 10

 

Oficjalna strona Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej     Wspomnienie śp. Prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego 


cool     cool    cool     cool    cool

17 sierpnia

Zamiast oczekiwać na dobroć innych, sami napełniajmy codzienne życie dobrocią.

Stefan Kardynał Wyszyński – druga kromka chleba

Kalendarz DIAK AW

Październik 2024
N P W Ś C Pt S
1 2 3 4 5
6 7 8 9 10 11 12
13 14 15 16 17 18 19
20 21 22 23 24 25 26
27 28 29 30 31

Nowenna pompejańska

BEATYFIKACJA33

Za naszą Ojczyznę!

Iskra Bożego Miłosierdzia

Konferencje biblijne

FOTOGALERIE
Odsłon artykułów:
2345369

Odwiedza nas 409 gości oraz 0 użytkowników.

Ewangelia na co dzień

Tylko Maryja może uratować świat

Instytut Prymasowski KSW