JULIUSZ GÓRECKI – POD ARSENAŁEM

W DRODZE – Jerozolima, 16 sierpnia 1945 r. 

 

Poniżej drukujemy rozdział z książki J. Góreckiego pt. „Kamienie na szaniec", wydanej w Kraju przez podziemną organizację harcerską. Obecnie ukazał się w Londynie, nakładem Światowego Związku Polaków Zagranicą, jej przedruk zaopatrzony przedmową Premiera Arciszewskiego. Autor książki podkreśla w słowie wstępnym, że opowieść ta oparta jest całkowicie na autentycznych faktach.

* * *

Pewnej marcowej nocy 1943 r. Gestapo aresztowało jednego z towarzyszy broni Czarnego — Antka. Katuszą i podstępem (znaleziono gdzieś w mieście w czasie jednej z rewizji notatki) wydobyto zeń kilka faktów. Do wiadomości Niemców dostał się tylko drobny ułamek tego co wiedział Antek. W notatkach było zresztą tylko jedno nazwisko i jeden adres: nazwisko i adres Czarnego.

Popołudnie 22 marca 1943 r. spędził Czarny ze swym najbliższym przyjacielem. Skończyli przygotowania do przenoszenia dużego magazynu materiałów wybuchowych, brali udział w dyskusji na temat organizowania szerokich rzesz młodzieży, teraz szli do domu, Czarny odprowadził Stańkę.

23 marca o godz. 4 m. 30 rano do mieszkania Czarnego weszło sześciu ludzi. Sześciu Niemców umundurowanych i po cywilnemu, czterech innych pozostało na zewnątrz. Ci, co weszli, trzymali w pogotowiu pistolety maszynowe. Jakakolwiek próba oporu była niemożliwa. Po krótkiej rewizji zabrano Czarnego i jego rodzinę na Pawiak. W mieszkaniu pozostało jeszcze paru i dokładnie przeglądali każdy pokój, a potem strych i piwnicę. Znaleziono rzeczy, których przeznaczenie nie budziło żadnych wątpliwości.

Już w piętnaście minut po przywiezieniu Czarnego na Pawiak zaczęto pierwsze badanie. Zwykłe badania przeprowadzane są na Szucha i zaczynają się bez takiego pośpiechu. W tym jednak wypadku Niemcy działali z wyjątkowym tempem. W przebiegu śledztwa Gestapo nabrało przeświadczenia, że Czarny jest jedną z głównych sprężyn Dywersji. Gestapo zdecydowało jak najszybciej wydusić od nowego więźnia adresy magazynów materiałów wybuchowych i broni oraz adresy wszystkich znanych mu przełożonych i kolegów.

Czarny wyparł się wszystkiego. Zaczęło się bicie. Pokazano mu znalezione notatki. Wstrząsnęło nim to do głębi, ale nie zachwiało w postanowieniu zapierania się wszystkiego. Główną jego troską było ukrycie świeżej blizny po ranie na udzie. Toteż tak się kręcił i wystawiał na razy, by uderzenia spadały właśnie na tę bliznę. Po kilku minutach okolice blizny były na tyle poszarpane i zakrwawione, że Czarny przestał o tym kłopocie myśleć.

Katujący go gestapowcy z uporem i bez przerwy żądali adresów i nazwisk. Gdy twierdził, że nie zna żadnego i podawał bardzo lakoniczne i bardzo nieprawdopodobne wersje, tłumacząc powody przechowywania znalezionych w czasie rewizji rzeczy — wyprowadzało ich to z równowagi. Gdy wreszcie podał nazwisko kolegi zmarłego niedawno w Oświęcimiu, prowadzący śledztwo wściekł się:

— Kłamiesz, kłamiesz, łotrze!

Bicie trwało bez ustanku z parogodzinnymi przerwami. Bito go w trzech postawach: na stojąco — pięścią po twarzy i głowie, leżącego na stołku — kijem i pejczem, oraz na podłodze, gdy mdlał — butami po brzuchu i między nogi. Miażdżono mu również podkowami butów dłonie na kamiennej posadzce, gdy leżał wyczerpany, bez sił. Bicie kijem ustało dopiero wtedy, gdy kij złamali mu na głowie.

Badanie trwało, przeniosło się teraz na Szucha. Na stole leżały niektóre rzeczy, znalezione w mieszkaniu Czarnego. Między innymi duża pieczęć z kotwicą z czasów Małego Sabotażu. Jeden z gestapowców umaczał pieczęć w tuszu i ostemplował nią twarz i głowę Czarnego. Czarny był zdrowy, lecz chudy i dość drobny. Już pierwsze bicia doprowadziły go do utraty przytomności. Zemdlenia były ulgą w torturach. Nadstawiał więc umyślnie głowę na razy, by stracić przytomność i nie czuć męki. Zemdlonego budzono do życia kopaniem w brzuch, deptaniem rąk I wierceniem butami między nogi.

Już pierwszego dnia męki Czarny nie mógł stać na nogach. Musiano go nosić na noszach lub ciągnąć omdlałego za ręce, włócząc głową i nogami po korytarzach i schodach.

Gdy przywieziono go pierwszego dnia z Szucha na Pawiak, zaopiekowali się nim więźniowie. Ludzie ci, którzy co dnia spoglądali w oczy ciężkim rzeczom, cucąc Czarnego w łaźni, byli poważniejsi niż zwykle. Pierwszą noc Czarny spędził na ogólnej sali. Kilku przygodnych ludzi na ochotnika dyżurowało przy nim całą noc, co parę minut podając wodę i przewracając na drugi bok. Następnego dnia przeniesiono go do szpitala w stanie bardzo ciężkim. Ale już w parę godzin potem wzięto go na dalsze badania na Szucha. W czasie tych badań leżał cały czas na noszach. Na tych noszach bito go i katowano straszliwie. Z trudem docucono się go na Pawiaku.

W piątek przeprowadzono konfrontację z Antkiem. Gdy Czarny w dalszym ciągu przeczył, zaczęto go katować przy Antku. Antek stał z podsiniaczonych okiem i ze śladami razów na twarzy i głowie, zadawanych mu w czasie badań przed tygodniem. Stał śmiertelnie blady z udręki i bólu. Nie mogąc znieść widoku znęcań się nad Czarnym, zawołał:

— Panowie, on powie, ale później. Dajcie mu spokój. To jest naprawdę bardzo dzielny chłopak!

Wobec uporczywego milczenia Czarnego, Niemcy przerwali tego dnia badania zapowiadając wezwanie na śledztwo w sobotę.

— To wszystko co było, to nic — wycedził do Czarnego przez zęby gestapowiec prowadzący śledztwo — od jutra nie zmrużysz oka. Będziemy cię lać tak długo, póki się nie przyznasz.

A zwracając się po niemiecku do swych pomocników, dodał:

— Bić aż do śmierci!

* * *

Czarny został aresztowany o świcie, a już koło 7-ej alarmowo zwoływali się jego przyjaciele. Byli poruszeni w najwyższym stopniu. Los uderzył w kogoś szczególnie im bliskiego. Czuli wzburzenie i pustkę, jakby się coś urwało, skończyło, uleciało w powietrze. W oczach niejednego z tych młodych mężczyzn, które w ciągu ostatnich miesięcy i lat widziały już wiele groźnych obrazów — błyszczały łzy.

Uczucie beznadziejnej pustki pod wpływem jednej myśli zmieniło się nagle w uczucie nadziei. Jeszcze nie koniec! Jeszcze jest szansa. Przecież można odbić Czarnego! Odbić można — odbić trzeba! Staśka głośno wypowiada to co czują wszyscy: „Odbijemy jeszcze dziś!” W jednej chwili cała wstrząśnięta wypadkami istota Staśki robi skok od wzburzonych uczuć — do woli, do decyzji, do chłodu planowania i zarządzeń. Gorączkowe narady przerywa dopiero przypomnienie Andrzeja, że za pół godziny jest zbiórka, mająca na celu przeniesienie magazynu materiałów wybuchowych. I takie już było poczucie służby żołnierskiej w tych młodych ludziach, że wszyscy natychmiast wstali i pośpiesznie udali się na wypełnienie wyznaczonego na ten ranek koniecznego obowiązku, choć dusze ich łamały się z niecierpliwości i bólu.

Całe przedpołudnie mija w gorączkowej aktywności. Padają rozkazy. Gońcy rozbiegają się we wszystkie strony. Wszyscy z jakąś zaciętością biorą się do roboty. A roboty jest masa. Prócz ewakuacji magazynu oraz ostrzeżenia zagrożonych — szeregu żmudnych i pilnych posunięć wymaga przygotowana na południe akcja. Tempo roboty szalone. Rozpoznanie, alarmowanie zespołów, przygotowanie broni i materiałów, lokale...

Rozmowy z władzami są w toku. Staśka jest nieustępliwy w swej woli: „Odbijemy za wszelką cenę". Nic to, że chodzi tu nie o odbicie więźnia z jakiegoś łatwego prowincjonalnego aresztu, lecz w Warszawie pomiędzy Szucha a Pawiakiem. Mówiono im wprawdzie, że Czarny przecież jest nie pierwszy i nie ostatni. Mury Pawiaka i Szucha pochłonęły już tysiące ofiar. Nie odbijano wielkich przywódców Polski Podziemnej, nie odbijano największych polskich polityków, wojskowych, uczonych. Lecz na perswadujących spoglądają nieustępliwe oczy: „To prawda, że tych wszystkich wielkich i ważnych nie odbijano, ale Czarnego musimy odbić".

Wieczorem wszystko gotowe. Ludzie rozstawieni. Niestety, „w górze" nie zapadła jeszcze decyzja. Już przed godziną przejazdu samochodu więziennego Staśka dostaje rozkaz: „Rozładować akcję!” Mieni się cały na twarzy, przeżywa straszliwy wstrząs. Jest już jednak tak wyrobiony i karny, że zdejmuje ludzi z posterunków. Ledwo skończył, ulicą przejeżdża więźniarka z Szucha. Ludzie zeszli ze stanowisk z uczuciem fatalnej bezsilności i żalu. Nikt nie myśli o tym, że walka nie byłaby łatwa; wszystkim przed oczami stoi postać Czarnego. Wczoraj jeszcze wśród nich, dziś w rękach wroga.

Mijają dwa dni, pełne niepokoju, chwile rezygnacji i coraz to na nowo budzącej się nadziei, W czwartek wieczór niepewna wiadomość: „Jutro będzie jechał przez miasto”. Całe piątkowe rano ludzie czekają w niepewności. Tego dnia nic się nie klei. Nie wiadomo nic pewnego. Zbierają się, rozchodzą, znów zbierają. Nareszcie pozytywna i ważna wiadomość: będzie jechał przez miasto. Z wiadomością tą wpada N., patronujący całym sercem i wszystkimi swoim możliwościami sprawie odbicia Czarnego. To jego wpływom, jego sile argumentacji, a przede wszystkim doskonałemu zrozumieniu przez niego uczuć, które owładnęły oddziałem, zawdzięczać należy zapadnięcie „w górze” decyzji odbicia oraz urzeczywistnienia pomysłu.

Karetka więzienna ma przejeżdżać Bielańską około 5 pp. Jest tylko trzy godziny czasu. Nie wolno zmarnować ani jednej minuty. Pośpiesznie wydaje się umówionym sposobem rozkazy, W kilku punktach miasta przeprowadza się ostatnie odprawy, i powtarza się precyzyjne instrukcje.

I oto wszystko gotowe. W rejonie skrzyżowania Bielańskiej i Długiej wśród przechodniów i przygodnych gapiów ulicznych niewprawne oko nie dostrzegłoby trzech oddziałków polskich sił zbrojnych. Dwa oddziałki z granatami i pistoletami, jeden z butelkami napełnionymi benzyną. W pobliskich ruinach parę pistoletów maszynowych. Na centralnym miejscu dowodzący całością młody człowiek trzyma w kieszeni płaszcza dłoń na kolbie nabitego pistoletu. Chociaż odbicie przeprowadza oddział Staśki, zapadła decyzja, iż dowodzić całością będzie kto inny, mniej niż Staśka ogarnięty wirem wydarzeń i uczuć. Zbliża się 5-a pp. Dowódca, występujący po raz pierwszy w podobnej sytuacji, denerwuje się nie z powodu czekającej ich walki, denerwuje się dlatego, że widzi w dalekiej perspektywie ulicy, jak wyznaczony do sygnalizowania o zbliżającej się karetce policyjnej chłopiec obrócił się tyłem do miejsca, które ma obserwować, i tak stoi. Naraz ów tyłem obrócony sygnalista szybko zakręcił się w miejscu i zaczyna, nie zważając na otoczenie, machać kapeluszem zerwanym z głowy. Dowódca przykłada gwizdek do ust i krótkim, zrozumiałym tylko dla zainteresowanych sygnałem, daje oczekiwany znak.

Każda sekunda podobna jest teraz do niekończącego się czasu. Normalni przechodnie uliczni wydają się w tej chwili wielką i groźną masą, w której aż się roi od agentów. Ulicą Długą przejeżdża na rowerach patrol żandarmerii niemieckiej. Tych dopiero licho nadało! Na szczęście przejechali, znikli. Ale i tak na chodniku widać mundur niemiecki. Trudno, robota musi być zrobiona. Wreszcie na zakręcie ukazuje się charakterystyczna sylwetka dużego niemieckiego samochodu więziennego.

Dłonie zwierają się na butelkach, na granatach i na spustach pistoletów. W ostatniej chwili z bramy najbliższego domu wychodzi granatowy policjant. Widzi pistolet w dłoni jednego z młodych ludzi; oczy policjanta wytrzeszczają się w nic nie rozumiejącym zdumieniu, a ręce zaczynają szybko gmerać koło rewolweru.

— Precz stąd! — krzyczy Staśka. — Odejdź, jeśli ci życie miłe!

Ogłupiały policjant wyciąga jednak rewolwer i podnosi go w kierunku Staśki. Staśka naciska spust, policjant chwyta się za bok, pada na jezdnią i leżąc odda je kilka strzałów.

W tej samej sekundzie zbliża się do pl. Teatralnego więźniarka niemiecka. Szofer widocznie cos zrozumiał, gdyż dodaje gazu i zamiast jechać na Nalewki, skręca na lewo w Długą. Za późno! Z chodnika wyskakują przed samochód młodzi ludzie; szkło tłuczonych butelek pryska znad maski samochodu, objętej w jednej chwili płomieniem. Płomień z szybkością błyskawicy ogarnia szoferkę. Szofer instynktownie naciska hamulec, samo-chód, zatoczywszy łuk, toczy się wolno pod arkadami Arsenału. Z płonącej szoferki wyskakują dwaj gestapowcy, od strony Nalewek biegnie oficer S.S. Oficer biegnie od strony, gdzie stoi oddziałek graniczny Wojtka. SS-Man zdążył już wyjąć pistolet i krzyczy coś po niemiecku. Wojtek powoli i ze spokojem bierze go na cel i strzela. Niemiec pada zabity.

Gestapowcy, którzy wyskoczyli z samochodu, zaczynają nerwowo i chaotycznie strzelać; odpowiadają im polskie strzały. Z pobliskich ruin wyrywa się ostra seria pistoletu maszynowego. Po paru minutach na jezdni, tuż koło więźniarki, leżą trzy postaci w mundurach niemieckich, jeden z leżących pali się. Pali się również znieruchomiały przy kierownicy szofer. Strzela uważnie i spokojnie jeden z gestapowców, który ocalał z tylnego siedzenia. Kule pistoletu maszynowego Niemca biją po filarach Arsenału, za które skoczyła w tej chwili grupka atakujących wraz ze Stańką.

Młodzi ludzie zaczynają gorączkowo strzelać w gestapowca. Na próżno! Jest doskonale ukryty. Ostrzeliwuje się spokojnie i rozważnie. Jakiś mocny typ. Mijają bezcenne sekundy. Okropna rzecz: impas w walce, w walce, gdzie każda chwila zwłoki grozi stronie polskiej nieobliczalnymi następstwami.

Kryzys przełamał Stańka. Wybiega spoza filaru i pędzi wprost na gestapowca. — Naprzód! — woła jakimś nienaturalnym głosem. Jak rzuceni prądem elektrycznym wyskakują teraz za Staśką jego towarzysze. Słoń dopędza Stańkę. Zaciął mu się sten. Stańka wyrywa zacięty pistolet, repetuje. Inni strzelają w biegu. Niemiec nie wytrzymuje psychicznie, zrywa się i chowa za samochód, gdzie dosięga go kula jednego z nadbiegających.

Ktoś otwiera płonące drzwiczki szoferki — nikogo. Ktoś inny szarpie płótno z tyłu wozu i wali w zamarłego z przerażenia ostatniego gestapowca. Wojtek otwiera drzwi więźniarki. Oniemieli w pierwszej chwili więźniowie rzucają się teraz gwałtownie ku wyjściu, gniotąc lezącego na noszach, na pół przytomnego młodego człowieka. Dopiero gdy cała grupa 25 cudem wyzwolonych więźniów wywaliła się z wozu, ukazuje się wypełzający na czworakach przez ławki Czarny.

— Jest! Jest! — wrzeszczy ucieszony głos. — Jest Czarny!...

Szalona radość ludzi połączona z rozgorączkowaniem bitewnym nie pozwala na dostrzeżenie zielono-żółtego koloru twarzy Czarnego, zapadniętych policzków, olbrzymiego sińca pod okiem, sinych uszu i wlepionych w nich nieruchomo oczu. Już go porwali na ramiona i niosą do czekającego samochodu. Czarny jęczy z bólu. Samochód rusza. Przyjaciele, me zwracając uwagi na odbitego, ładują świeżymi magazynkami broń. Dopiero gdy to zrobiono — uśmiechają się do Czarnego. Ten spogląda na nich olbrzymimi, rozwartymi oczami. Na twarzy poprzez skurcz bólu maluje się uśmiech. Bierze w dłoń rękę przyjaciela. Dłonie ma czarne i spuchnięte. Szepce: — Stachu, ach, Stachu, gdybyś wiedział...

Skrzyżowanie ulic przed Arsenałem jest puste — puściuteńkie. Rozpierzchł się gdzieś i ukrył tłum przechodniów; zniknęli tak liczni w tym miejscu przemytnicy. Wszędzie — cisza. Tylko w powietrzu unosi się jeszcze zapach prochu. Jasnym płomieniem dopala się samochód więzienny, na jezdni lezą trupy pięciu gestapowców, gdzieś dalej trup oficera SS, na chodniku granatowy policjant. A na tę scenę pobitewną jednego z najsławniejszych czynów Polski podziemnej patrzą prastare mury Władysławowskiego Arsenału, świadka insurekcji kościuszkowskiej i powstania listopadowego.

Poszczególne sekcje oddziału przeprowadzającego odbicie więźniów oddalały się od miejsca akcji różnymi ulicami. Wojtek na czele swej sekcji granatniczej szedł szybko ulicą Długą w kierunku Miodowej. Podchodził do gmachu ministerstwa pracy i opieki społecznej, w którym mieściły się urzędy Arbeitsamtu. Za bramą Arbeitsamtu skupiło się kilku urzędników niemieckich, którzy słyszeli strzały pod Arsenałem i widzieli fragment walki. Gdy Wojtek był o dwadzieścia kroków przed bramą — zza bramy rozległy się strzały.

— Pod mur! — wrzasnął Wojtek do swoich.

Sam, sięgnąwszy do kieszeni po granat, pędził wprost na bramę. Słyszał świst kul. Tuż pod bramą uczuł ostre uderzenie w brzuch. Uderzenie tak silne, że skurczył się, zatoczył i opadł na chodnik. Dotknął lewą ręką ubrania i zobaczył krew.

Myśl tylko na ułamek sekundy zatrzymała się na ranie i znów skupiła się koło bramy, skąd w dalszym ciągu rozlegały się strzały. „Wytłuką nas wszystkich, jeśli się nie przebijemy" — mignęło w głowie Wojtka, gdy uświadomił sobie, że odwrót sekcji z powrotem ku Arsenałowi jest niedopuszczalny. Wyciągnął dwa granaty, odbezpieczył je kolejno i cisnął za bramę. Huk eksplozji, a w chwilę potem jęki rannych wskazały, że granaty odniosły skutek. Strzały z Arsenału ustały.

— Naprzód! Naprzód! — krzyczy Wojtek, Część kolegów pędzi dalej. Dwóch pozostaje przy Wojtku, zatrzymują przygodny, obcy samochód i wciągają tam rannego. Po chwili pędzą Miodową. Wojtek stara się powstrzymać broczącą z brzucha krew, a jednocześnie rozmyśla nad tym, gdzie w tym stanie ma zajechać, jak nie zdradzić adresu przed obcym, rozumiejącym wszystko szoferem. Niepokoi go takie wojskowa ciężarówka niemiecka, która nie chce odczepić się od samochodu i towarzyszy mu krok za krokiem.

Widocznie wojskowy szofer zorientował się w sytuacji i pragnie zatrzymać uciekających. Oto ciężarówka robi na wirażu skręt, wymija uciekających — i gwałtownie zagradza swą potężną masą drogę małemu samochodowi osobowemu.

Wojtek, mimo upływu krwi i bólu, czuje się odpowiedzialny za całość. Od paru minut trzyma w ręku granat. Gdy ciężarówka zabiegła drogę i paru żołnierzy przygotowuje się do wyskoczenia — Wojtek uchyla drzwiczki swego samochodu i ciska pod ciężarówkę granat W tej samej sekundzie szofer Wojtkowy skręca na chodnik, a ledwo minął ciężarówkę, rozległa się eksplozja wybuchu. Jeden z żołnierzy upadł, dwaj inni gdzieś zniknęli.

Po kilkudziesięciu minutach Wojtek zatrzymuje samochód i odprawia szofera. Koledzy prowadzą go pod ręce. Opanowując falę omdlenia idzie powoli, wchodzi do bramy i zmierza do mieszkania. A zasadą podstawową przy ranach w brzuch jest: żadnych ruchów, żadnego wysiłku.

Wojtek nie zdawał sobie sprawy z tego, jak poważnie jest ranny i jakie mu grozi niebezpieczeństwo. Odczuwał co prawda ból, lecz samopoczucie psychiczne było tak świetne, a myśli o wyzwoleniu Czarnego i o zwycięskiej walce — tak podniecające, że chciało mu się nieustannie o tym mówić. Był przy tym zadowolony z siebie. Te dwa granaty pod Arbeitsamtem musiały sporo „poharatać” Niemców, no i dały wolną drogę ludziom! O, kiepsko by było, gdyby się nie przebili przez strzelających szkopów.

Wezwani lekarze nie mieli po oględzinach chorego dobrych min. Natychmiastowa operacja nie poprawiła jego stanu.

Ale Wojtek czuł się doskonale. Mimo wzrastających bólów byt wesoły i bardzo żywy. Ciągle go ktoś odwiedzał. Ktoś najbliższy z rodziny, Zosia, któryś z przyjaciół.

— No nareszcie się tu wyśpię! Wyśpię za wszystkie czasy — żartował Wojtek. A do Zosi poważnie:

— Nie uwierzysz, ale jednym z powodów mego zadowolenia jest to, że wreszcie ja sam cierpię. Dotąd cierpieli inni. Tylu ludzi... Ojciec... A niedawno przeze mnie, ona... To, że mnie dotąd omijało, było nieznośne. Teraz — wszystko w porządku.

Drugiego dnia po operacji nastąpiło silne pogorszenie. Mocny, tępy ból nie ustawał ani na chwilę.

— Jak tam Czarny? Mój kochany, weź tę pomarańczę i zanieś Czarnemu. Tak bym bardzo chciał go zobaczyć i pogadać z nim. Ten ma dopiero do opowiadania!

Wojtek nie wiedział nic o ciężkim stanie Czarnego. Nie powiedziano mu, by go nie martwić.

Temperatura wzrastała. Osłabienie opanowywało ciało. Gdy został sam z kimś z rodziny — poprosił o portmonetkę. Z jednej z jej przegródek wyjął malutką karteczkę. Ręką Zosi była na niej napisana modlitwa, która Wojtka najbardziej wzruszała.

Kto się w opiekę odda Panu swemu, a całym serce szczerze ufa Jemu — śmielej rzec może: mam obrońcę Boga, nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga...”

Wojtek słuchał odczytywanych słów psalmu — i uśmiechał się. Rzecz nie do wiary: mimo cierpień fizycznych Wojtek wciąż czuł się bardzo dobrze.

Śmierć! Najprawdopodobniej go tym razem ominie. Ale gdyby przyszła — niech przychodzi. Niech śpieszy! Jest całkowicie gotów na przyjęcie tej pani. Tyle setek razy już o niej myślał, tak stale był na nią gotów, że zżył się z nią i niemal zaprzyjaźnił. Swoją część roboty „odwalił". „Odwalił” ją tak dobrze jak tylko mógł. To najważniejsze. A przy tym był w tak przyjaznych stosunkach z Panem Bogiem!

— Hallo, jak tam Czarny?

Mówił już tak cicho, że Zdzich musiał pochylić się nad rannym.

Było rzeczą oczywistą, te każdej godziny może nastąpić koniec. Wieść błyskawicznie rozeszła się wśród przyjaciół Wojtka, wywołując męczące uczucie przygnębienia i rozpaczy. Odchodził w zaświaty ich przyjaciel najdroższy, a oni byli bezsilni. Tu już nic pomóc nie mogli.

Wojtek gasł. Tracił przytomność. Rozumiał już, te gra jego życia dobiega końca. Rozumiał — i nie przestawał się uśmiechać... Cóż to za cudowna była gra!...

* * *

A w innej części stolicy leżał wśród przyjaciół Czarny. Zmieniali się koło niego ludzie, — ktoś najbliższy z rodziny, przyjaciele, — ale jeden człowiek trwał w pokoju chorego bez przerwy: Stańka.

Stan Czarnego był straszny. Z trudem rozebrano go i ułożono na łóżku. Nie można było dotknąć żadnej części jego ciała. Cierpiał bardzo, ale wpatrując się w twarze przyjaciół i wchłaniając atmosferę otaczającej go przyjaźni, szeptał:

— Och, jak boli — ale, Stachu, jakże przyjemnie i jak rozkosznie.

Całe ciało od pasa do kolan było jakby bardzo silnie opalone i spuchnięte. W wielu miejscach widniały strupy i zakrzepła krew. Nie widać było sińców. Wszystko było rozbite równomiernie.

Gdy powiedział, że nie jadł od poniedziałku — dali mu sucharek i herbatę. Nie mógł jednak jeść.

Koło północy Czarny obudził się i przywołał Stańkę. Kazał mu usiąść koło siebie i uścisnąć serdecznie. Potem opowiadali sobie wzajemnie o przeżyciach ostatnich dni. Wzajemna ich bliskość była dla nich prawdziwą rozkoszą.

— Miałem na Szucha chwilę dużej satysfakcji. — mówił Czarny — gdy prowadzący śledztwo gestapowiec krzyknął do mnie: „Ty polski bandyto! Co się tak patrzysz!” i do innych gestapowców po niemiecku: „Przecież to spojrzenie i twarz urodzonego bandyty".

— I tylko żal mi było was opuszczać. i swego plutonu — ciągnął dalej. — I ciężko mi było samemu bez ciebie. Słuchaj, jak pomyślę. co by wyczyniali tam ze mną dziś na Szucha, słabo mi się robi. Właściwie najważniejszą moją troską tam — było ciągłe szukanie sposobów przyśpieszenia śmierci.

Mówienie męczyło go. Kazał Stańce położyć się obok siebie i gdy przyjaciel układał się ostrożnie, by go nie urazić, Czarny objął go mocno za głowę i zasnął. Miał poczucie całkowitego bezpieczeństwa. Nie denerwowały go ani kroki pod oknami, ani strzały na ulicy, ani dzwonki za dnia.

Rano znów gawędzili ze Stańką.

— Jak szczęśliwi będziemy, gdy zamieszkamy razem, gdy pojedziemy stąd na wieś, na moje wyzdrowienie. Tylko warunek zasadniczy: te typy z Warszawy muszą nas odwiedzać! A szczególnie Wojtek. Po strzale należy mu się urlop (o tym, że rana Wojtka była bardzo ciężka — Czarnemu nie powiedziano).

Mijały powoli godziny tych kilku dni bólu, przelatanego szczęściem, a potem — szczęścia, przeplatanego rozpaczą. Czarny niczego nie mógł trawić. Ciągle wymiotował. Gdy po skurczach bólów wymiotowych wygładzała mu się twarz — powtarzał:

— Jak rozkosznie... Czy może być przyjemniej ?

Gdy zostawali sami ze Staśką, sprawiało mu przyjemność trzymanie ręki w dłoni przyjaciela. Rozmowa była wtedy otwarta, szczera, i żaden nie starał się ukryć tak dawniej nieśmiało wyrażanych uczuć przyjaźni. Gdy przychodzili inni — rozmowa stawała się iskrząca, pełna przekomarzań i dowcipów, wyśmiewania i udawanego cynizmu. Nigdy dotąd to przyjacielskie grono nie czuło się tak mocno ze sobą związane. Nigdy jeszcze nie było im ze sobą tak miło.

Mijały godziny i dnie. Po pewnym czasie prawda, którą wszyscy spychali ze świadomości, stała się oczywista. Stan Czarnego był beznadziejny.

Ostatnie 24 godziny męczył się strasznie. Sen przerywały nieustanne paroksyzmy bólu.

— Stachu, Stachu, jak boli, jak strasznie boli... Już nie mogę — i łzy toczyły mu się po policzkach.

W Staśce wszystko skręcało się z cierpienia. Obawiał się. że lada chwila serwie się z krzesła i zacznie krzyczeć lub wyleci na ulicę i popełni jakieś szaleństwo.

Gdy w godzinie pewnej ulgi, w krótkiej pauzie między bólami, któryś z przyjaciół zaczął deklamować wiersz „Jubileusz", wiersz o tym, jak to będzie za dziesięć lat — Czarny przerwał z uśmiechem:

— Powoli, panowie, spokojnie — i machnął ręką.

A po chwili:

— Skoro już o poezji mowa, powiedz, Janku, ten wiersz Słowackiego...

Zapanowała cisza. Janek, starając się opanować głos, mówił ,.Testament”. Czarny trzymał w dłoni rękę Staśki i powtarzał szeptem sinymi wargami najcudowniejszą ze zwrotek:

Lecz zaklinam - niech żywi nie tracą nadziei
I przed narodem niosą oświaty kaganiec;
A kiedy trzeba, na śmierć idą po kolei,
Jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec!...

Czarny i Wojtek umarli tego samego dnia.

Juliusz Górecki (Aleksander Kamiński – „Kamyk”)  

* * *

 Juliusz Słowacki

Testament mój

Żyłem z wami, cierpiałem i płakałem z wami,
Nigdy mi, kto szlachetny, nie był obojętny,
Dziś was rzucam i dalej idę w cień - z duchami -
A jak gdyby tu szczęście było - idę smętny.

Nie zostawiłem tutaj żadnego dziedzica
Ani dla mojej lutni, ani dla imienia; -
Imię moje tak przeszło jako błyskawica
I będzie jak dźwięk pusty trwać przez pokolenia.

Lecz wy, coście mnie znali, w podaniach przekażcie,
Żem dla ojczyzny sterał moje lata młode;
A póki okręt walczył - siedziałem na maszcie,
A gdy tonął - z okrętem poszedłem pod wodę...

Ale kiedyś - o smętnych losach zadumany
Mojej biednej ojczyzny - przyzna, kto szlachetny,
Że płaszcz na moim duchu nie był wyżebrany,
Lecz świetnościami dawnych moich przodków świetny.

Niech przyjaciele moi w nocy się zgromadzą
I biedne serce moje spalą w aloesie,
I tej, która mi dała to serce, oddadzą -
Tak się matkom wypłaca świat, gdy proch odniesie...

Niech przyjaciele moi siądą przy pucharze
I zapiją mój pogrzeb - oraz własną biedę:
Jeżeli będę duchem, to się im pokażę,
Jeśli Bóg [miej uwolni od męki - nie przyjdę...

Lecz zaklinam - niech żywi nie tracą nadziei
I przed narodem niosą oświaty kaganiec;
A kiedy trzeba, na śmierć idą po kolei,
Jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec!...

Co do mnie – ja zostawiam maleńką tu drużbę
Tych, co mogli pokochać serce moje dumne;
Znać, ze srogą spełniłem, twardą bożą służbę
I zgodziłem się tu mieć – niepłakaną trumnę.

Kto drugi tak bez świata oklasków się zgodzi
Iść ... taką obojętność, jak ja, mieć dla świata?
Być sternikiem duchami napełnionej łodzi,
I tak cicho odlecieć, jak duch, tylko odlata?

Jednak zostanie po mnie ta siła fatalna,
Co mi żywemu na nic ... tylko czoło zdobi;
Lecz po śmierci was będzie gniotła niewidzialna,
Aż was, zjadacze chleba - w aniołów przerobi.


cool     cool    cool     cool    cool

23 września

Wewnętrzna przemiana, odnowa i nawrócenie możliwe jest wtedy, gdy człowiek potrafi dla prawdy poświęcić to, co jest jego najbardziej osobistą własnością – „swoje myślenie”, swoje zdanie i przekonanie.

Stefan Kardynał Wyszyński – druga kromka chleba

Kalendarz DIAK AW

Październik 2024
N P W Ś C Pt S
1 2 3 4 5
6 7 8 9 10 11 12
13 14 15 16 17 18 19
20 21 22 23 24 25 26
27 28 29 30 31

Nowenna pompejańska

BEATYFIKACJA33

Za naszą Ojczyznę!

Iskra Bożego Miłosierdzia

Konferencje biblijne

FOTOGALERIE
Odsłon artykułów:
2345341

Odwiedza nas 322 gości oraz 0 użytkowników.

Ewangelia na co dzień

Tylko Maryja może uratować świat

Instytut Prymasowski KSW